Po świętach zapewne wielu z nas pomyśli o joggingu. A może bieganie będzie znajdować się na szycie noworocznych postanowień? Jak się okazuje sport ten pomoże nie tylko w budowaniu kondycji, ale również w przyszłości może stać się sposobem na zarobienie dodatkowych pieniędzy.
Większość profesjonalistów nie będących w kadrze narodowej podkreśla, że utrzymywanie się z udziału w maratonach raczej nie wchodzi w rachubę. “Szansa, że zostaniesz milionerem będąc biegaczem jest mniejsza, niż to, że zginiesz na którymś z treningów potrącony przez auto” – pisze Andrzej Witek na swoim blogu. I pokazuje wyliczenia: po ukończeniu AWF-u i sześciu latach zawodowego trenowania wreszcie udało mu się zakończyć sezon na plusie. Dość niewielkim jak na ilość poświęconego czasu – zysk wyniósł zaledwie 3100 zł. Czy bieganie jest zatem wyłącznie niedochodowym hobby ledwo pokrywającym własne koszty?
Jak zarabiać na bieganiu?
Jeśli spojrzymy na największe maratony w Polsce to łatwo nabierzemy przekonania, że z tego da się żyć. Pierwsza nagroda za warszawski PZU Maraton wynosiła w 2018 r. 20 000 zł lub samochód marki Fiat 500. Jeszcze bardziej motywujące były premie przyznawane w kategorii Open podczas Orlen Warsaw Marathon: dla pierwszego miejsca 60 tys. zł, 30 i 20 tys. zł dla kolejnych. Nawet w niewielkich, lokalnych biegach da się ugrać jakieś 500 lub 1000 zł, co przy znacznej ilości tego typu imprez w sezonie, daje szansę na całkiem godziwe wynagrodzenie.
Niezwykle popularną metodą utrzymywania się ze sportu jest sponsoring. Podobnie jednak jak w przypadku influencerów na Instagramie czy znanych youtuberów, firmy współpracujące z biegaczem zazwyczaj rozliczają się barterowo. Za noszenie koszulki z wielkim logotypem znanej marki dostaniemy drogie buty albo zapas suplementów diety; wspominając o sponsorach w wywiadach lub na blogu otrzymamy darmową siłownię, wyjazdy do spa albo sprzęt treningowy. Wszystko to jest oczywiście przydatne, ale nie zawsze daje się ze sponsoringu żyć. Tym bardziej, że liderzy tabeli nie są w Polsce gwiazdami show biznesu.
Wreszcie można przecież uczynić ze sportu zawód i jeździć po całym świecie. Za wygraną ulicznego biegu w szwajcarskiej Bazylei dostaniemy 4 tys. franków, mistrzostwo Florencji na 10 km to zysk rzędu 3,5 tys € a podobne stawki czekają w Berlinie, Atenach i Barcelonie.
Kenijczycy w natarciu
Dokładnie taka idea “turystyki maratonowej” przyświeca niesławnej Benedek Team i podobnym grupom “importującym” biegaczy z Afryki. Wystawiani są oni do każdego biegu, w którym nagrodą jest gotówka. I każdy wygrywają. Wystarczy spojrzeć na tabele wyników – pierwsze trzy/pięć/siedem miejsc zajmują obco brzmiące nazwiska z Kenii, Etiopii czy Rwandy. Zrobił się z tego prawdziwy przemysł nie mający wiele wspólnego ze zdrową rywalizacją tym bardziej, że lwią część nagrody zgarniają “stajnie” zatrudniające ciemnoskórych zawodników. Proceder rozwinął się na taką skalę, że większość Polaków nie ma co marzyć o miejscu na podium. No chyba, że nagrodą jest symboliczny puchar albo… krowa.
Z tą krową to nie żart, choć w środowisku biegaczy urosła już do rangi symbolu. Była przewidziana dla zwycięzcy XXVII Półmaratonu Mlecznego w Korycinie. Dla nastawionych na zysk Kenijczyków nie stanowiła łakomego kąsku. I może to jest kierunek, w jakim powinni iść organizatorzy maratonów. Bardziej sportowy, z lekkim przymrużeniem oka.
Ten wpis nie posiada jeszcze żadnych komentarzy.