Szok i niedowierzanie – to może odczuć wielu z nas sprawdzając zarobki w Norwegii. Kierowca autobusu otrzymujący ponad 10 tys. zł netto miesięcznie? Dla wielu taka informacja jest wystarczająca żeby spakować się i natychmiast ruszyć na północ. Tymczasem rzeczywistość wygląda, jak zwykle, nieco mniej spektakularnie.
Norwegia najczęściej kojarzy się w Polsce z tytułowymi fiordami, zimą, ropą i Breivikiem. W gazetach jest często opisywana jako jeden z najszczęśliwszych krajów świata. Taki w którym bogaci ludzie żyją bez zmartwień, a nawet bandyci w typie Breivika mają klimatyzowane cele i posiłki lepsze niż Polki na porodówce. Nic więc dziwnego, że wielu rodaków decyduje się wybrać właśnie ten kierunek.
Bóg, podatki i przeciętność
Pierwsza rzecz jaką odkrywają emigranci ekonomiczni to fakt, że Norwegia jest droga. Chleb kosztuje, w przeliczeniu, ponad 10 zł, za paczkę papierosów zapłacimy przynajmniej 40 zł a za kilogram szynki około 80 zł (kurs korony norweskiej na dzień 19.11.2017). O upijaniu się można zapomnieć – na litr wódki wydamy ponad 100 zł, chyba że z kontrabandy, która w krajach skandynawskich ma się znakomicie. Dlatego też lwią część wypłaty pochłaniają codzienne wydatki. Żeby coś odłożyć z pensji minimalnej trzeba mocno zacisnąć pasa.
Państwo zabiera nawet 45% naszych zarobków. To jeży włosy na głowie wszystkim przyzwyczajonym do łagodnych, polskich podatków. W zamian otrzymujemy jednak “norweską opiekuńczość” – wizyty domowe lekarzy, darmowe sauny i baseny, znakomite szkolnictwo i ekologiczne, czyste otoczenie. Taki stan rzeczy ma źródło w protestanckiej przeszłości Norwegii, będącej do lat ‘50 XX wieku krajem ludzi raczej ubogich ale wierzących, że wspólną pracą można osiągnąć dobrobyt. Jak widać wiara, poparta odkryciem złóż ropy na Morzu Północnym, potrafi zdziałać cuda.
Jednak rzeczą, która Polaków w Norwegii najbardziej zaskakuje to kult przeciętności. Norwedzy nie lubią się wyróżniać. Na uczelni nie używają tytułów “doktor” albo “magister” tylko mówią sobie po imieniu. Obnoszenie się z bogactwem uważa się za wysoce niestosowne. W dobrym tonie jest natomiast wspólna praca społeczna – co jakiś czas mieszkańcy domu lub osiedla razem sprzątają okolicę, sadzą drzewa lub remontują plac zabaw. Polacy, wychowani w poczuciu skrajnego indywidualizmu, z trudem adaptują się do norweskiej “gry zespołowej”.
Praca w Norwegii – czy warto wyjechać?
Mamy więc drożyznę, kosmiczne podatki i kraj przeciętniaków – ale kraj bogaty i bezpieczny. Nawet osoby bez specjalnego wykształcenia mogą znaleźć w nim dobrze płatną, stabilną pracę, o ile spełnią dwa warunki. Po pierwsze, muszą pokonać barierę językową; po drugie – zostać na dłużej.
Angielskiego i niemieckiego większość z nas uczyła się w szkole. Norweskiego raczej nie. Co więcej, język mieszkańców północy Europy nie należy do szczególnie prostych a może być niezbędny – bo poza centrami miast i lotniskami oznaczeń anglojęzycznych nie ma.
Dłuższy pobyt jest natomiast bardziej opłacalny ekonomicznie. W Norwegii wynagrodzenia, jak na nasze standardy, są ogromne, ale nie mniej wydaje się na codzienne potrzeby. Stąd, aby odłożyć więcej pieniędzy, potrzeba czasu. Trzech, pięciu, może dziesięciu lat. Wtedy jednak na tyle zakorzenimy się w nowej ojczyźnie, że do starej niekoniecznie będziemy chcieli wracać. Chyba że na tanie wakacje.
Norwegia kusi – zarówno fiordami jak i komfortem życia. Da się tu zarobić godziwe pieniądze, da się mieszkać dostatnio i spokojnie. Nie wszyscy jednak kupują sielankowy “reżim dobroci”, jak określa skandynawski styl życia prof. Nina Witoszek [GW-DF 13 listopada 2017]. Dla opornych pozostaje przaśny, rodzimy indywidualizm. Może niezbyt postępowy ale nadzwyczaj bliski sercu.
Ten wpis nie posiada jeszcze żadnych komentarzy.